Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Eberhard Mock. Na dnie alkoholowego upadku, w mrocznym Breslau (ROZMOWA Z MARKIEM KRAJEWSKIM)

Robert Migdał
Marek Krajewski w towarzystwie aktorek wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol, które występują w przedstawieniu „Mock. Czarna  burleska”
Marek Krajewski w towarzystwie aktorek wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol, które występują w przedstawieniu „Mock. Czarna burleska” Tomasz Hołod
- Z czasem dotarło do mnie, że źle się czuję, opisując pijackie wyczyny Mocka jako coś normalnego, za co nie ponosi się większych, innych konsekwencji niż tylko pobrudzony paltot czy poranny ból głowy. Zrozumiałem, że powinienem pokazać, że to, co przeżywa Eberhard Mock, jest strasznym cierpieniem, wynikającym z choroby alkoholowej, że on pije nie dlatego, że lubi, lecz dlatego, że nie jest w stanie przestać - opowiada Marek Krajewski, którego najnowsza powieść „Mock. Golem” właśnie trafiła do księgarń, a on sam świętuje w tym roku jubileusz dwudziestolecia pracy jako pisarz..


Mięsisty ten Pana najnowszy kryminał. Trup się w nim ściele gęsto, są zaskakujące zwroty akcji, „brudny” Wrocław wylewa się z prawie każdej strony, po oczach biją sceny, po przeczytaniu których człowiek się wzdryga. Przez Pana, a raczej dzięki Panu, miałem nieprzespane noce. Lubi Pan tak potrząsać czytelnikiem?

Staram się, jak mogę (uśmiech). Chcę te opisy rzeczywiście czynić gęstymi, mocnymi, żeby nie rozczarować moich czytelników, bo wiem, że oni na to czekają: głęboko wniknęli do mojego literackiego świata, jakoś ich urzekła jego ponura intensywność i polubili Eberharda Mocka. Byłbym człowiekiem nierozsądnym, gdybym nagle zmieniał ten obraz i stworzył cukierkową wizję cudownego Wrocławia.

Najnowsza powieść - „Mock. Golem” to rok 1920. Breslau.
Oto, co mogę zdradzić. Na ekrany kin wchodzi głośny wówczas film Paula Wegenera „Golem”. To jest horror, który dzisiaj nas może bawić, ale wówczas budził przerażenie. Film ten wywołuje w środowisku wrocławskich Żydów histerię. Młode Żydówki popełniając samobójstwa, których motywy są niejasne. Eberhard Mock – sponiewierany potwornie przez swój alkoholowy nałóg – wkracza do akcji. Tymczasem we Wrocławiu pojawia się tajemnicza, dziwna sekta, tańczących, śpiewających młodych ludzi, którzy uważają, że są wybrańcami bogów. Nienawidzą mieszczan, a ich przywódca twierdzi, że spłodzi jasnowłosego Chrystusa z jedną ze swoich licznych gotowych na wszystko akolitek. Tymczasem wśród sfrustrowanych militarystów, byłych oficerów, budzą się nastroje rewanżystowskie po przegranej I wojnie światowej. Tyle mogę zdradzić…

No właśnie. Zdradził Pan, że Eberhard jest w nie najlepszej kondycji - i fizycznej, i psychicznej.
Jest na dnie alkoholowego upadku. Opisałem stany deliryczne, w które popada, ponieważ już od dłuższego czasu odczuwałem duży dyskomfort związany z pijaństwem mojego bohatera. Otóż do tej pory przedstawiałem Mocka jako lubiącego się zabawić ochlapusa, niestrudzonego birbanta, wrocławskiego króla życia, bywalca mniej lub bardziej eleganckich lupanarów. To wszystko miało być zabawne, trochę niepoważne. Można było odnieść wrażenie, że nadużywanie przez niego alkoholu jest wynikiem chwilowej słabości, a nie strasznej choroby zwanej alkoholizmem. W ten sposób ukazywałem mojego bohatera od momentu powołania go do życia ponad 20 lat temu, w pierwszej powieści „Śmierć w Breslau”. Lata mijały i z czasem dotarło do mnie, że źle się czuję, opisując jego pijackie wyczyny jako coś normalnego, za co nie ponosi się większych, innych konsekwencji niż tylko pobrudzony paltot czy poranny ból głowy. Niebagatelne znaczenie miał fakt, że moją najbliższą rodzinę dotknęła choroba, jaką jest uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Zrozumiałem, że powinienem pokazać, że to, co przeżywa Eberhard Mock, jest strasznym cierpieniem, wynikającym z choroby alkoholowej, że on pije nie dlatego, że lubi, lecz dlatego, że nie jest w stanie przestać. Zrozumiałem, chyba po raz pierwszy, że literatura popularna nie musi się ograniczać do czystej rozrywki i może dotykać ważnych problemów – na przykład choroby alkoholowej. Uspokajam wszystkich moich czytelników, którzy pomyśleli: „Ach, dydaktyzm tutaj jakiś dostrzeżemy, a nie będzie akcji kryminalnej...” Obiecuję: wartkiej akcji na pewno nie zabraknie.

Mock jest bardzo ludzki. Taki namacalny. Wiele osób, które miały w rodzinie osobę uzależnioną, odnajduje w nim cechy, zachowania swoich najbliższych, których owładnął nałóg... I Mock w pewien sposób napawa optymizmem, że można walczyć, że można wziąć się w garść, że można nałogowi stawić czoło.
Cieszy mnie, że dostrzegł Pan odrobinę nadziei, bo rzeczywiście ona tam jest. Jest ukryta, nie jest wyraźna. Alkoholizm jest bardzo poważną chorobą. Oficjalne statystyki mówią o 800 tys. osób uzależnionych od alkoholu w Polsce. Chodzi o osoby, które zgłosiły się do placówek zajmujących się leczeniem uzależnienia. Trzeba pamiętać, że cierpią też rodziny i bliscy tych osób.

W książce są też słabi mężczyźni, ale też silna kobieta…
Rzeczywiście. Jest silna, zdecydowana, bardzo wojownicza - typ amazonki. Już wcześniej na kartach moich książek pojawiła się też silna kobieta, tylko innego typu, baronowa Charlotta Bloch von Bekessy, w powieści „Mock” i „Mock. Ludzkie zoo”. Ta bohaterka prowadziła zakulisowe rozgrywki, pociągała za sznurki - była świetną manipulantką. Natomiast w mojej najnowszej książce jest kobieta potężnie zbudowana, obdarzona wielką siłą fizyczną i mentalną. Często kobiety w moich pierwszych powieściach bywały przedstawiane jako prostytutki, albo jako ofiary. Nie spełniały żadnej ważnej roli, co często mi często zarzucały moje czytelniczki, które chciały z jakąś silną postacią kobiecą się identyfikować. Uwagi krytyczne moich czytelników zawsze starannie rozważam i często czynię zadość ich postulatom.

Jeszcze a propos kobiet. W Pana książkach głównymi bohaterami są mężczyźni: Eberhard Mock, Edward Popielski... Czy nie myślał Pan o tym, żeby zrobić główną bohaterką swoich książek kobietę?
Zdecydowanie nie!

Dlaczego?
Z kilku powodów. Powód pierwszy: po co miałbym eksperymentować? Niech działa to, co działa dobrze. Do tej pory dorobiłem się rzeszy czytelników, którzy czytają moje książki, identyfikują się z moimi bohaterami i chętnie wchodzą do mojego świata literackiego. Nie chciałbym ich zaskakiwać nowymi postaciami, nowymi okolicznościami, nowymi miejscami. Po drugie - nie jestem w stanie wniknąć w psychikę kobiecą. Nie potrafiłbym spojrzeć na świat oczami kobiety. Jestem mężczyzną 54-letnim, w średnim wieku, wiem, jakie taki mężczyzna ma potrzeby, jakie targają nim fobie i niepokoje. Potrafię to wiernie przedstawić. Natomiast gdybym miał opisywać to, co czuje, jak reaguje kobieta - to bym chyba pobłądził. To nie moje terytorium.

Bałby się Pan, że to nie byłoby do końca prawdziwe?
Tak. Dam panu przykład. Większość kobiet odznacza się dużo większą wrażliwością na kolory, niż mężczyźni. Gdyby mnie pan zapytał, jaka jest różnica między kolorem szarym, a grafitowym, to bym nie wiedział. Dla mnie szary to szary. A kobiety potrafią odróżnić mnóstwo odcieni szarości. Dlatego ten świat, który bym postrzegał oczami kobiety, mojej ewentualnej bohaterki, byłby światem bez barwnych odcieni. I to już by było niewiarygodne. Albo gdyby protagonistka zakładała suknię i do niej dobierała broszkę, to ja nie wiem, jaka broszka byłaby odpowiednia, jaki kolor by pasował do jakiego koloru. Sam najchętniej ubieram się na szaro, bo najbliższe mi kobiety – żona i córka – stwierdziły, że do szarego pasuje każdy inny kolor.

A tu jeszcze pasujące buty, torebka.
(śmiech) Nie, nie, nie.... Proszę nie kazać mi wchodzić w takie szczegóły, bo już się czuję zagubiony.

W tym roku, jubileuszowym, bo minęło 20 lat od opublikowania Pana debiutanckiej książki „Śmierć w Breslau”, na wiosnę ukazała się książka z Edwardem Popielskim - „Dziewczyna o czterech palcach”. Teraz, jesienią - w „Mock. Golem”- głównym bohaterem jest Eberhard Mock. Czy to już będzie tradycja, że Marek Krajewski będzie nas obdarowywał dwiema książkami rocznie?
Nie potwierdzam, i nie zaprzeczam.

A dałby Pan radę napisać dwie książki w ciągu roku, rok po roku?
W tym roku dałem radę, i to głównie dzięki temu, że wydawnictwo Znak, w którym wydaję od lat, zapewniło mi współpracę asystenta, który wyszukuje dla mnie materiały. Jest to bystry eksplorator, który znajduje właściwie wszystko, o co go poproszę. Na przykład, kiedy pisałem książkę o Popielskim - „Dziewczyna o czterech palcach” musiałem się dowiedzieć, jak wyglądał dworzec główny w Warszawie, w roku 1922. Zadzwoniłem: „Proszę mi znaleźć wszystkie informacje o tym dworcu: gdzie był, jak wyglądał, w 22 roku”. Parę dni mija i dostaję od pana Mikołaja Kołyszki (bo tak się nazywa mój eksplorator) dokument: w którym są zdjęcia, daty, opisy - wszystko mam. To dla mnie, jako autora, potężne ułatwienie.

A wcześniej to Pan sam musiał wszystko to wyszukiwać.
Tak, w książkach, w bibliotekach, internecie. I dawałem sobie radę, bo pisałem jedną książkę rocznie. Ale w tym roku - dwie. I na samodzielne wyszukiwanie nie miałbym czasu.

To zapytam inaczej: co musiało by się stać, żeby Marek Krajewski pisał dwie powieści rocznie, i to nie tylko z okazji jakiegoś jubileuszu, ale już tak na stałe? Listy od czytelników? Namowy przyjaciół? Sugestie wydawnictwa?
Wszystko to, co Pan wymienił. Maile od czytelników dostaję od dawna, ich postulaty i sugestie poznaję na spotkaniach autorskich. Mówią mi wtedy na przykład, którego mojego bohatera bardziej lubią. W tym roku, w związku z jubileuszem dwudziestolecia mojej pracy literackiej, uczyniłem zadość i miłośnikom Mocka, i Popielskiego. Zatem - głosy czytelników - jak najbardziej. Sugestia wydawcy? Akurat dwie książki w tym roku to była moja propozycja, na którą Znak zgodził się chętnie. Namowy znajomych? Też - wielu z nich czyta moje książki. Uważają oni, że dwie książki w jednym roku to jest dobre tempo, że jedna i druga jakoś się udały, że nie poniosłem dotkliwej porażki, że obie książki trzymają poziom, czyli nie są gorsze od poprzednich.

Czego można Panu życzyć po 20 latach pracy?
Mam jedno życzenie: żeby każda książka, którą napiszę, nie była gorsza od poprzedniej.

To się spełnia.
Oby tak było. Bo jeszcze do sześćdziesiątki zamierzam pisać kryminały, czyli jeszcze przez sześć lat. Czyli jeszcze 6 kryminałów przede mną. No chyba, że - nie potwierdzam i nie zaprzeczam - napiszę dwie rocznie, to przede mną jeszcze 12 powieści kryminalnych.

A po sześćdziesiątce?
Marzę o tym, żeby napisać powieść o starożytnym Rzymie. Marzę też, żeby stworzyć powieść uniwersytecką - osadzoną w latach 90., kiedy byłem młodym asystentem, potem adiunktem. To były wspaniałe czasy w moim życiu i chciałbym to kiedyś opisać. To by była powieść obyczajowa, z elementami sensacyjnymi, osadzona na Uniwersytecie Wrocławskim. To nie będą prawdziwe postaci - inne nazwiska, inni ludzie, niż ci, których spotkałem, z którymi pracowałem, choć pewnie niektóre postacie będą miały jakiś mój rys z czasów, kiedy byłem pracownikiem naukowym.

Wspomina Pan uczelnię. Ten nauczyciel akademicki nie wyszedł z Pana tak do końca. Na Instagramie i Facebooku umieszcza Pan krótkie filmiki, w których tłumaczy pan łacińskie sentencje. Skąd pomysł, żeby coś takiego robić?
Facebook i Instagram to są współczesne media, dzięki którym autor dociera do czytelników. Moją stronę facebookową prowadzę od 2013 roku, czyli już 6 lat. Zamieszczałem na niej i zamieszczam nadal różne materiały – najczęściej dotyczące mojej działalności typu „Co u pana słychać, panie Krajewski?”. I literackiej, ale też prywatnej – na przykład moje zdjęcie z psem. Kiedy rok temu Ewa Adamik, moja współpracowniczka z wydawnictwa Znak, namówiła mnie do tego, żebym otworzył konto na Instagramie, stanąłem przed pewnym problemem technicznym. Bo tam często są zamieszczane filmiki, które trwają dokładnie minutę. I co tu krótkiego nagrywać, żeby się w tych 60 sekundach zmieścić? I wtedy doszedłem do wniosku, że moja działalność w mediach społecznościowych będzie się opierała na trzech filarach. Filar pierwszy - „Co u pana słychać, panie Krajewski?” Filar drugi – to są – sprawy wrocławskie. Chodzę po Wrocławiu, robię zdjęcia różnych miejsc i zaopatruję je moim komentarzem. Trzecia rzecz – to są filmiki o łacinie. O tym zapomnianym już przedmiocie szkolnym, który jest wciąż spychany na margines życia oświatowego przez kolejne rządy, przez kolejnych ministrów. Ludzie nie uczą się łaciny, ale mają otwarte głowy i chcą wiedzieć, jaka jest mądrość w pięknie brzmiących, pięknie skomponowanych, lakonicznych sentencjach łacińskich. I dlatego to robię. A nagranie takiego filmiku, to nie jest taka prosta sprawa, zwłaszcza, że robię to sam, co widać po jakości (śmiech): muszę iść do parku, ustawić statyw, zmieścić się w czasie.

Wykorzystuje Pan popularność, żeby popularyzować naukę?
Tak, nie robię tego dla zysku, lecz dla idei. Z chęci nauczenia czegoś… Ma pan rację – nie wyszedłem całkiem z butów nauczyciela akademickiego.

Bohaterowie Pana powieści, przez te 20 lat, stali się dojrzałymi mężczyznami, którzy idą w świat i zaczynają opuszczać swojego „tatusia” Marka Krajewskiego i trochę żyć życiem pozaliterackim. Powstał i teatr telewizji o Mocku, i spektakl we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Kilkanaście dni temu odbyła się premiera sztuki „Mock. Czarna Burleska” we wrocławskim Teatrze Capitol. Musical…
Jestem tym przedstawieniem zachwycony. To jest wybitne dzieło. Obsesje mojego bohatera zostały przedstawione śpiewem i tańcem, w sposób niezwykle precyzyjny. Reżyser Konrad Imiela uświadomił mi jedną nieoczywistą dla mnie cechę mojego bohatera. Owszem, zdawałem sobie z niej sprawę, ale widziałem ją w jakiejś odległej, mglistej perspektywie. A Konrad Imiela ją wypreparował chirurgicznie, ale jednocześnie z wielkim, artystycznym powabem. To jest samotność Eberharda Mocka. Eberhard owszem zdobywa kobiety, ma władze, wydaje się, że świat trzyma pod nogami, że jest królem życia, a tak naprawdę jest mężczyzną przeraźliwie samotnym i tęskniącym do rodziny, do mieszczańskiego spokoju. Ten spektakl to osiem przejmujących pieśni, pokazujących osiem obsesji Mocka. Nie tylko zresztą o obsesjach one traktują. Na przykład aktorka Capitolu - Emose Uhunmwangho – wykonuje wzruszający, piękny song o niewolnictwie, oparty na motywach z mojej powieści „Mock. Ludzkie zoo”. Nie chcę za dużo zdradzać, ale powiem krótko: po tym przedstawieniu przez pół nocy nie mogłem spać, ten spektakl mną wstrząsnął. Jest wielkim wydarzeniem artystycznym.

Miał Pan jakiś wpływ, jak ten spektakl wygląda? Na tekst? Doradzał Pan?
Konrad Imiela przedstawiał mi swoje pomysły, chciał, abym zaakceptował różne wątki, abym poznał tekst pieśni. Z przyjemnością wcieliłem się w rolę konsultanta. Większość partii tekstu wyszło spod pióra przedwcześnie zmarłego znakomitego wrocławskiego poety Romana Kołakowskiego, kilka tekstów po jego śmierci napisał sam Konrad Imiela. Teksty te przeczytałem, poprawiłem tu i ówdzie, poznałem wizję reżysera. Przyznaję, na samym początku byłem do tego pomysły nastawiony trochę nieufnie. Nie wyobrażałem sobie mojego Mocka w konwencji burleskowej… Okazało się jednak, że można zrobić wspaniały musical, na podstawie powieści kryminalnej, na podstawie smutnych, ponurych opowieści. A bardziej intensywny mój udział w spektaklu polegał na tym, że młode damy, tańczące aktorki, uczyłem prawidłowej wymowy łacińskich wyrazów i akcentuacji łacińskiej.

No i znowu wyszedł z Pana nauczyciel…
Tak jest (uśmiech).

Oprócz literatury, teatru, Pana bohaterowie „wyszli w miasto”. Na jednej z kamienic na rogu ul Drobnera i Jedności Narodowej we Wrocławiu powstał potężny mural, na którym jest i Mock, i Popielski, i Krajewski.
Bardzo się cieszę, że zaistniałem w przestrzeni miejskiej, Wrocławia, mojego ukochanego, rodzinnego miasta. A były z tym muralem pewne problemy…

Jakie?
Artysta, który go stworzył, a dawno mnie nie widział, namalował mnie w okularach i bez brody. A teraz noszę głównie szkła kontaktowe i brodę. I trzeba było trochę zmienić projekt… Zdradzę Panu jeszcze, że w grudniu pod Halą Stulecia pojawi się krasnal Ebi. Zostanie on odsłonięty przy okazji Wrocławskich Promocji Dobrych Książek. Krasnal ma moją fizjonomię, nosi krawat, ma zadarty lekko nos – tak jak ja. Już niedługo będzie go można zobaczyć.

Kolejna książka jest już w głowie Marka Krajewskiego?
Jest. Po Wszystkich Świętych zrobię sobie trochę wolnego i od 5 listopada ruszam do roboty i zaczynam pisać nową książkę – o Edwardzie Popielskim. Akcja będzie się rozgrywała w roku 1927, głównie w Wilnie i w Warszawie.

Rozmawiał Robert Migdał

Marek Krajewski, „Mock. Golem”
Cena: 38 złotych. Wydawnictwo Znak.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto