Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Opowiadanie nadwarciańskie. Szafa

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Szafa
Szafa Fot. Dariusz Piekarczyk
Z szafą to od samego początku mieszkania w Sieradzu kłopot był. Nijak do pokoju stołowego w bloku nie pasowała. Wielgachna taka, prawie całą ścianę zakryła. Za bardzo arystokratyczna do mieszkania na drugim piętrze z lat osiemdziesiątych.

Do mieszkania nie była wnoszona, a wciągana przez czterech tęgich chłopów na specjalnych pasach. A i tak nie weszła. Przyszedł dopiero fachowiec od mebli, coś tam porozkręcał i w częściach jakoś wtaszczyć się dała. Fachowiec orzekł, że mebel to cenny, arystokratyczny jak nic, pewnie pałacowy i sprzedać go można za pieniądze niemałe, bo on jak żyje cuda takiego nie widział. Ba, sam kupić może. Ale sprzedać szkoda, bo to jakby rodziny się wyrzec, a jest z nami od końca wojny. Jak już szafę skręcił to ustawiliśmy ja naprzeciw okna. Do jej wnętrza zapakowaliśmy co tylko tam się dało, a i tak miejsce dużo jeszcze zostało.

Arystokratka ma charakterek, oj ma. Bywa, jak przyjdzie zły dzień, to przy otwieraniu drzwi, choćby nawet zawiasy pokropione olejem były, zaskrzypi tak, że aż ciarki po plecach przychodzą. Nie zawsze jednak, o nie. Jak ma dobry dzień, to drzwi otwierają się cicho, cichuteńko, wręcz pływają. A kluczyki w zamkach raz przekręcą się bez kłopotu, a innym razem kręcisz to w lewo, to w prawo i nic, za żadne skarby. Ale jest na to sposób: pogładzić trzeba ją lekko, leciuteńko dłonią i puści, zamek prawie że nie zaskrzypi, a klucz się przekręci. Babcia Władzia, jak żyła, powtarzała często, że szafa z żywego drzewa jest zrobiona i dlatego taka charakterna. Jakie to drzewo, a kto tam wie? Nie wiadomo gdzie rosło, na jakiej ziemi, jaką wodę piło, pewnie dobrą, bo w szafie zostało wiele mądrości. Nikt w rodzinie nie przeniknął jej tajemniczości i dobrze, niech już będzie jak jest. Wiadomo jednak, jak do rodziny trafiła, ale po kolei. Będzie z 10 lat temu schorowany wuj Maciej, co z teraźniejszym światem się żegnał opowiedział jej historię.

- Nie pozbywajta się jej za żadne skarby, nawet gdyby tam wielkie piniądze wam płacili - mówił na łożu śmierci. - Jak nie posłuchata, przyjdę do was z tamtego świata.
- Z szafą było zaś tak - zaczął swoją opowieść. - Styczeń to był 1945 roku, druga połowa, bo front już się przetoczył kilka dni wcześniej. W chałupie zimno, mróz na szybach, ale drzewa nie było, żeby w piecu podpalić, bo wcześniej już poszło z dymem. Na dwór strach wyjść, bo nie wiadomo, czy tam jeszcze jakieś niedobitki niemieckie, czy ruskie dezertery nie łażą. Pierwszy ojciec nie wytrzymał. Zakładać mi palta. Idziemy obaczyć co tam na pobojowisku - zwrócił się do mnie i brata Władka. Matka nie protestowała, bała się przeciwstawić ojcu, choć obawiała się wyjścia. Ziemia zmarznięta była na kość, bo trupy żołnierskie sztywniutkie leżały. Bitwa musiała być, że hej. W butach to ino ruskie były, bo też i buty mieli lichutkie. Niemcy na boso. Błądziliśmy po pobojowisko, ale nic ciekawego się nie trafiało. Ot karabiny, naboje, hełmy. Były tu już przed nami co sprytniejsze ludzika. Ani się obejrzeliśmy, a szarzeć się zaczęło, w styczniu dzień szybko się kończy. Błagalnie na ojca spojrzeliśmy z bratem - wracać do domu chcieliśmy, bo mróz na noc brał tęgi. Ojciec uparty jednak był, jakby coś przeczuwał: „Ino do tego lasku i wracamy” - skwitował nasze prośby o powrót. Jak do lasku, to do lasku. Tylko co weszliśmy, a już przy pierwszych drzewach zamurowało nas. Stał wóz konny, na drewnianych kołach dobrem wszelakim wyładowany po brzegi. Na samym środku piętrzyła się ona - ogromna brązowa szafa. Dumna taka, jakby chciała powiedzieć - piękna jestem, piękna, prawda? Nie była jednak sama, bo obstawiona kuferkami średnimi, małymi i maciupeńkimi. A wewnątrz skarby prawdziwe, koszule, serdaki, spencerki, bluzki damskie, spódnice. Oczy aż bolały od patrzenia. Brat wyciągnał garść całą wstążków różnych takich kolorowych w kwiaty i pojaśniało. A pod szafą skarby największe znaleźliśmy - maszynę do szycia i rower, najprawdziwszy rower, lśniący czerwienią oraz czernią. Przed wojną to w Zalesiakach dwa tylko rowery były - ksiądz Zalewski miał i nauczyciel Trojanowski. „Chceta to mnie zabijta, rowera nie dam, mój jest” - wypaliłem bez namysłu do ojca. Co miał robić, co? Najmłodszy w rodzinie byłem, to i łagodniej na mniej patrzyli. Ojciec z Władkiem za szafę się wzięli, że niby zataszczą ją do domu, ale się nie dała. Trza ją było do rana zamaskować. Zdjęli z woza i przykryli gałęziami, tak żeby przechować. Ja rowera nie puściłem, trzymałem kurczowo kierownik, ręce od zimna zgrabiały, ale pchałem do domu. Matka jak zobaczyła to rozpłakała się z radości, a jak już maszynę do szycia wnieśli to całkiem odpłynęła, to płakała, to śmiała się. Gładziła maszynę, całowała. I od razu marzyć zaczęła, że dla całej wsi będzie szyła spodnie, zasłony, firany i co tam trzeba. Grosza przy okazji zarobi. Od rana jednak mordęgę z szafą przeszliśmy. Co myśmy się namordowali, żeby ją do chałupy dotaszczyć, prawie cały dzień nam zszedł. Jak już dotarła na podwórko, to potem za żadne skarby cholera jednak do chałupy nie dała się wnieść. Drzwiami wejściowymi za nic w świecie, a ni tak, ani siak. A wnieść było trzeba i to szybko. Bo niech ktoś tam takie cudo zobaczy, to przylezie i zacznie pytać, a skąd tam u Perzów taka szafa, no skąd? I co wtedy powiedzieć, nie uwierzą przecież, że znaleziona. Zresztą lepiej niech nie widzą ludziska, bo zazdrościć będą, a wiadomo, że zawiść to różne emocje w ludziskach rozigrać potrafi. Człowiek człowiekowi nie raz i nie dwa wilkiem. W końcu ojciec wpadł na pomysł, że oknem do dużego pokoju trzeba spróbować. To zmarznięte jednak było i otworzyć się nie chciało, a baliśmy się, żeby szyba nie wyleciała. W końcu puściło i szafa ledwo, ledwo do chałupy weszła. Tyle tylko, że okazało się, iż nóżkę po drodze zgubiliśmy. No, nijak szafa bez nóżki, to tak jakby człowiek bez ręki był. Kolebała się to w jedną, to w drugą stronę, żal było patrzeć. Ojciec w końcu nie wytrzymał, kapotę założył, nas też z samego rana z łóżek wygonił i poszliśmy nóżki szukać. A na pobojowisku ludzisków mrowie. Zalesiaki prawie całe wyszły. Oni skarbów szukali, a my nóżki drewnianej. Nie wiadomo, co kto tam znalazł, ale my nic. Pusto wracaliśmy. Musiało to nawet komicznie wyglądać, bo Franek Wojciechów jak nas zobaczył to pokpiwać głośno zaczął: „Patrzajta ludzie, Perze nic nie mają, wyszli się przejść ino jak na majówkę”. Ojciec choć nerwowy był nie odpyskował, widać przeżywał w sobie zgubę. Władek poradził jednak na kłopot. Wystrugał w domu nogę, dopasował jak trzeba i szafa skrzydeł dostała. O mało pod sufit nie poleciała. Stanęła se dumna jakby chciała zapytać, patrzta, jaka jestem piękna. W całych Zalesiakach nie ma takiej, a żadna inna nie ma prawa stanąć koło mnie. Nie dorówna mi.

Któregoś dnia, a było to chyba niedziela, albo święto jakieś kościelne, bo rosół na obiad jedliśmy, co po wojnie rzadko się zdarzało, zaszedł do nas Franek Gradys. Ta jego wizyta od początku dziwna się wydawała, bo był u nas ostatnio chyba jeszcze przez 1939. Rzadko zresztą do kogokolwiek na wsi zachodził, bo z większością ludzi skłócony był i nikogo nie uważał, za lepszego się miał, bo w wojsku w ułanach w Białymstoku służył. Nawet w kościele z ludźmi nie stawał, tylko sam bliżej ołtarza. Pracował za to we dworze u dziedzica Janickiego. Po przejściu frontu Franek opaskę biało-czerwoną na prawą rękę założył, karabin przez ramię przewiesił i obwieścił Zalesiakom, że on tu teraz milicja ludowa. Przygarnął do siebie Józka Kwietnia i Michała Kapota, obaj o wątpliwej reputacji, przed wojną w więzieniu sieradzkim siedzieli. Milicjanty część szkoły zajęły i obwieścili, że tu teraz posterunek. Ludzie swoje wiedzieli, ale milczeli - jaka władza, taka milicja. Franek popatrzył, poniuchał i do ojca zagadał: - Różnie ludzie Franciszku gadają, a ja jako przedstawiciel władzy wiedzieć muszę. Podobno wielką szafę przytaszczyliśta do chałupy i dużo dobra wszelakiego. To pytam, czy to Perze tyle piniędzy mają, że se taki mebel kupili. Nie obraźta się Franciszku, ale grosza to wy nigdy pod dostatkiem nie mieli. Ale czy wy czasem ze dworu szafy nie zabrali, a tam urząd gminny szykują. Mebli nie ma, a taka szafa to skarb. Na poserunku naszym też by się przydała. W ojca jakby piorun na te słowa strzelił. A co ty łapciuchu myślisz, że Perze to złodzieje jakieś! My nigdy nikogo nie okradli! A że my biedni. Bóg widać tak chciał, że na świecie biedni i bogaci. Do dworu za nic byśma nie poszli pana dziedzicowe dobro grabić. Jak wróci, to jak w oczy mu spojrzeć? Ty władza teraz, ale zabieraj mi się stąd, ale to już i niech cię tu więcej nie oglądam.

Poszedł Franek jak zmyty i nigdy w naszej zagrodzie się nie pojawił, ale za to źle skończył, bo gdzieś na jesieni 1946 r. znaleziono go w lesie jak wisiał na drzewie. Sam się nie powiesił... Wracając do szafy, ojciec ją obronił i została z nami, różne przeprowadzki przeżyła i jest w naszej rodzinie i niech tak

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sieradz.naszemiasto.pl Nasze Miasto